
Na początku były Stany.
komentarze 2Na początku były Stany. Nevada, Arizona, Kalifornia, Nowy Meksyk. Parki, parki i jeszcze raz parki.Potem ucieczka przed zimą na południe. Meksyk, Belize, Gwatemala i może dalej.
No to zaczynamy starania o wizę. Najpierw kilka krępujących pytań, potem kilka żenujących, a na koniec kilkanaście poniżających. Czuję się jak terrorysta, który jedzie do Stanów, żeby uprawiać prostytucję i szerzyć choroby, których nawet google nie znają. A to dopiero wypełnianie wniosku wizowego!
Wizyta w konsulacie przebiega jeszcze gorzej.
– Dzień dobry. Mamy umówioną rozmowę z konsulem na godzinę 9:45.
– Proszę iść na drugą stronę ulicy.
– Przepraszam, gdzie?
– Tam! (zirytowany pokazuje na chodnik kilka metrów dalej)
– Mamy tam stać?
– Może Pani jeszcze usiąść. (warknął)
Przełykam ślinę i mówię sobie, że nie warto się stawiać. Idziemy i razem z grupką około 20 osób potulnie czekamy. Jakieś 1,5 godziny. Po prostu stoimy na ulicy, kilka metrów od wejścia do Konsulatu i czekamy. Jest marzec, rano, wszyscy przebierają z nogi na nogę z zimna.
W końcu jakiś głos z megafonu: Godzina 9:45 proszę podejść do wejścia i ustawić się w kolejce.
Wszyscy ruszają prawie biegiem. Kolejne pół godziny ściągania zegarków, pasków i pierścionków i JESTEŚMY W ŚRODKU!
Potem odciski palców, pytania, godzina czekania, znowu pytania, głupie tłumaczenie się i MAMY. Dostaliśmy wizy! Wymęczeni i upokorzeni wracamy do domu. Przed nami jeszcze tłumaczenie się na lotnisku i potem pewnie przez kolejne pół roku wszystkim napotkanym tubylcom. Czy na pewno tego chcemy? Czy na pewno chcemy jechać na tak długo do kraju w którym jesteśmy tak niemile widziani???
Yello:D Na pewno warto:D
Mimo wszystko nie skorzystaliśmy z „zaproszenia”… :)